piątek, 9 stycznia 2015

W ogniu rzeczy ekstremalnych



Robienie rzeczy oczywistych rajcuje lub przynajmniej zaspokaja aspiracje sporej części śmiertelników. Nic to, sprawa oczywista – idziesz do roboty na ósmą, o szesnastej wychodzisz, po drodze robisz zakupy, potem kapcie, obiad telewizor i lulu.
Aha, prawda – jeszcze przecież są dzieci: byłeś grzeczny?, odrobiłeś lekcje?, umyj zęby i spać! Są i pośrednicy – osobnicy, którzy tak żyjąc, od czasu do czasu zrywają z tym stereotypem i wybierają się na ryzykowne eskapady, np. na Węgry czy do Bułgarii. Inni wspinają się na skałki bez zabezpieczenia lub lecą do Indii. Wreszcie spotkamy i takich, dla których pójście w inną stronę niż wszyscy nadaje sens życiu.

Tylu pomyj, ile wylały na chilijskie wina europejskie „autorytety”, nie doświadczyło chyba winiarstwo żadnego innego kraju w historii. I działo się tak niemal od początku, od kiedy zagościły one na dobre na światowych rynkach (wina, nie „autorytety”), czyli około dwóch dekad temu. Jakimś cudem cała złość Starego Świata skupiła się na winach chilijskich, chociaż rok wcześniej przemysł argentyński dostarczył światu więcej win. Nie wiedzieć czemu, było to mniej bolesne i mało kto w Europie w ogóle komentował ten fakt. Ja w każdym razie pozostanę niezmiennym zwolennikiem win chilijskich. Także dlatego, że odkrywam coraz ciekawsze flaszki i coraz dziwniejsze fakty.
Niemal cała miejscowa produkcja pochodzi z Doliny Centralnej – nieważne, co znajdziemy na etykiecie, tak właśnie jest. Dlaczego nieważne? Bo Valle Central podzieliła się i dzieli  dalej na coraz mniejsze apelacje. Znamy się z Doliną Centralną dobrze – do pierwszych winnic można dojechać z Santiago de Chile komunikacją miejską. Dobrze wiem (lub przynajmniej z grubsza), czego spodziewać się po różnych fragmentach tego ogromnego regionu. Klimat jest wymarzony, między Andami i Pacyfikiem wody nie brakuje, świetne drogi (a więc i transport), a ze stolicy do gigantycznego, portowego dwójmiasta Valparaiso-Viña del Mar – ledwie godzina autostradą.
Istotnie – taka lokalizacja, choć robi się tu wina na najwyższym światowym poziomie – powoduje, że giną one nieco wśród win „przemysłowych”. Pomimo, że powstają na masową skalę, nie sposób im nic zarzucić. Miałem z nimi częstą przyjemność i nigdy nie przyprawiły mnie o depresję. Inaczej w Europie – mógłbym wskazać z setkę lokalizacji i wytwórni, gdzie moja noga więcej nie postanie. I to miejsc uznawanych – i słusznie – za matecznik win wybitnych.
Fot. Viña TamayaAle to, co mnie może nie fascynuje, ale ciekawi w Chile – zwłaszcza po świeżej jeszcze lekturze książki Mike’a Vesetha Extreme Wine – to niezwykłe rzeczy, jakie winiarze wyrabiają w tym kraju. Mając takie warunki do robienia świetnych i porządnych win, krnąbrni idą zupełnie pod prąd.
Na południu o Bío Bío (a także Malleco) chyba każdy już słyszał, podobnie jak o jakości tamtejszych pinotów i chardonnay, choć jest tam już naprawdę zimno. Ale do lodowców Ziemi Ognistej jeszcze daleko. Więc na mapach pojawiły się dwie kolejne doliny: Cautin oraz Osorno. Jeśli Bío Bío jest chilijską Burgundią lub Szampanią, to Osorno leży wśród norweskich fiordów. A przecież nie wiadomo, co winiarscy „wariaci” jeszcze wymyślą, Chile jest długie, diabelnie długie…
Podobnie jest na północy. Jeszcze niedawno wszystko było jasne – Limarí jest już niemal pustynią i trzeba było wielkiego samozaparcia, by takie firmy jak Tamaya wysforować do światowego poziomu. Dalej była (i jest) tylko Dolina Elqui, ale tutaj w specyficzny sposób (pergole) sadzi się mocno nawadniane winogrady na pisco. I je w restauracjach, gdzie potrawy przyrządza się w piecach „napędzanych”… słońcem.
Jeszcze dalej jest Atacama, najsuchsza pustynia na świecie. Już w jej obrębie znajdziemy nowość – kolejny region winiarski – Dolinę Huasco, ale tu też sadzi się winorośl na pisco. Ale… jeszcze dalej – patrząc od nas gdzieś w głębi Sahary – pojawił się kolejny region winiarski – Dolina Copiapó. I jest tu „prawdziwa” (piszę w cudzysłowie, bo nie wiem, czy to żart aby) winiarnia, nazywająca się… Oops! Faktycznie żart, czy poważne przedsięwzięcie?
Rick Blaine pytany przez kapitana Renault w niezapomnianej Casablance, po co tu przyjechał, odpowiada zimno: „Do wód”. Zszokowany Renault rzuca: „Rick, jesteśmy na pustyni!”. „Zostałem źle poinformowany” – odpowiada Rick.
Nie wiem, czy właściciele Oops! też zostali źle poinformowani, ale w każdym razie wiele bym dał, by spróbować sprzedawanego już Oops! Chardonnay…

Tekst ukazał wcześniej w magazynie „Czas Wina”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz