Robienie rzeczy oczywistych
rajcuje lub przynajmniej zaspokaja aspiracje sporej części śmiertelników. Nic
to, sprawa oczywista – idziesz do roboty na ósmą, o szesnastej wychodzisz, po
drodze robisz zakupy, potem kapcie, obiad telewizor i lulu.
Aha, prawda – jeszcze przecież są
dzieci: byłeś grzeczny?, odrobiłeś lekcje?, umyj zęby i spać! Są i pośrednicy –
osobnicy, którzy tak żyjąc, od czasu do czasu zrywają z tym stereotypem i
wybierają się na ryzykowne eskapady, np. na Węgry czy do Bułgarii. Inni
wspinają się na skałki bez zabezpieczenia lub lecą do Indii. Wreszcie spotkamy
i takich, dla których pójście w inną stronę niż wszyscy nadaje sens życiu.
Tylu pomyj, ile
wylały na chilijskie wina europejskie „autorytety”, nie doświadczyło chyba
winiarstwo żadnego innego kraju w historii. I działo się tak niemal od
początku, od kiedy zagościły one na dobre na światowych rynkach (wina, nie
„autorytety”), czyli około dwóch dekad temu. Jakimś cudem cała złość Starego
Świata skupiła się na winach chilijskich, chociaż rok wcześniej przemysł
argentyński dostarczył światu więcej win. Nie wiedzieć czemu, było to mniej
bolesne i mało kto w Europie w ogóle komentował ten fakt. Ja w każdym razie
pozostanę niezmiennym zwolennikiem win chilijskich. Także dlatego, że odkrywam
coraz ciekawsze flaszki i coraz dziwniejsze fakty.
Niemal cała miejscowa produkcja
pochodzi z Doliny Centralnej – nieważne, co znajdziemy na etykiecie, tak
właśnie jest. Dlaczego nieważne? Bo Valle Central podzieliła się i dzieli dalej na coraz mniejsze apelacje. Znamy się z
Doliną Centralną dobrze – do pierwszych winnic można dojechać z Santiago de
Chile komunikacją miejską. Dobrze wiem (lub przynajmniej z grubsza), czego
spodziewać się po różnych fragmentach tego ogromnego regionu. Klimat jest
wymarzony, między Andami i Pacyfikiem wody nie brakuje, świetne drogi (a więc i
transport), a ze stolicy do gigantycznego, portowego dwójmiasta Valparaiso-Viña
del Mar – ledwie godzina autostradą.
Istotnie – taka lokalizacja, choć
robi się tu wina na najwyższym światowym poziomie – powoduje, że giną one nieco
wśród win „przemysłowych”. Pomimo, że powstają na masową skalę, nie sposób im
nic zarzucić. Miałem z nimi częstą przyjemność i nigdy nie przyprawiły mnie o
depresję. Inaczej w Europie – mógłbym wskazać z setkę lokalizacji i wytwórni,
gdzie moja noga więcej nie postanie. I to miejsc uznawanych – i słusznie – za
matecznik win wybitnych.
Fot. Viña TamayaAle to, co mnie
może nie fascynuje, ale ciekawi w Chile – zwłaszcza po świeżej jeszcze lekturze
książki Mike’a Vesetha Extreme Wine – to niezwykłe rzeczy, jakie winiarze
wyrabiają w tym kraju. Mając takie warunki do robienia świetnych i porządnych
win, krnąbrni idą zupełnie pod prąd.
Na południu o Bío Bío (a także
Malleco) chyba każdy już słyszał, podobnie jak o jakości tamtejszych pinotów i
chardonnay, choć jest tam już naprawdę zimno. Ale do lodowców Ziemi Ognistej
jeszcze daleko. Więc na mapach pojawiły się dwie kolejne doliny: Cautin oraz
Osorno. Jeśli Bío Bío jest chilijską Burgundią lub Szampanią, to Osorno leży
wśród norweskich fiordów. A przecież nie wiadomo, co winiarscy „wariaci”
jeszcze wymyślą, Chile jest długie, diabelnie długie…
Podobnie jest na północy. Jeszcze
niedawno wszystko było jasne – Limarí jest już niemal pustynią i trzeba było
wielkiego samozaparcia, by takie firmy jak Tamaya wysforować do światowego
poziomu. Dalej była (i jest) tylko Dolina Elqui, ale tutaj w specyficzny sposób
(pergole) sadzi się mocno nawadniane winogrady na pisco. I je w restauracjach,
gdzie potrawy przyrządza się w piecach „napędzanych”… słońcem.
Jeszcze dalej jest Atacama,
najsuchsza pustynia na świecie. Już w jej obrębie znajdziemy nowość – kolejny
region winiarski – Dolinę Huasco, ale tu też sadzi się winorośl na pisco. Ale…
jeszcze dalej – patrząc od nas gdzieś w głębi Sahary – pojawił się kolejny
region winiarski – Dolina Copiapó. I jest tu „prawdziwa” (piszę w cudzysłowie,
bo nie wiem, czy to żart aby) winiarnia, nazywająca się… Oops! Faktycznie żart,
czy poważne przedsięwzięcie?
Rick Blaine pytany przez kapitana
Renault w niezapomnianej Casablance, po co tu przyjechał, odpowiada zimno: „Do
wód”. Zszokowany Renault rzuca: „Rick, jesteśmy na pustyni!”. „Zostałem źle
poinformowany” – odpowiada Rick.
Nie wiem, czy właściciele Oops!
też zostali źle poinformowani, ale w każdym razie wiele bym dał, by spróbować
sprzedawanego już Oops! Chardonnay…
Tekst
ukazał wcześniej w magazynie „Czas Wina”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz