Czyli, po co komu dziennikarze winiarscy
Wojciech Gogoliński
Kiedyś było inaczej, wszystko było prostsze” – mówią w
każdej epoce ludzie starsi, niemogący pojąć pokoleniowych zmian. Może nie
jestem jeszcze „całkiem starszy”, ale za to pilnie obserwuję nurty, które
kierują światem specjalistycznych ocen win i też mi się wydaje, że kiedyś
wszystko było prostsze. Wysokie punktacje zbierały wina o wielkiej,
ponadczasowej (no, powiedzmy) tradycji, o uświęconych nazwach, ze słynnych,
głównie francuskich domów winiarskich, takie, w które w ciemno można było
inwestować pieniądze. Nikt nie kwestionował ich pozycji – powiedzmy – do czasów
Degustacji Paryskiej, supertoskańskiej rewolucji, czy nagłego zaistnienia nowej
Hiszpanii (ribera del duero, priorat, nowe riojy). Te trzy wydarzenia
pogruchotały kręgosłup uporządkowanego świata ocen. Gruntownej wymianie
podległa też scena oceniających – na oceny Francuzów już chyba nikt nie zwraca
uwagi – dominują dziennikarze i specjaliści z innych krajów.
Dziś wina chilijskie, argentyńskie, a zwłaszcza australijskie
i kalifornijskie z łatwością otrzymują oceny na poziomie 93-95 punktów, a
czasem i 97-98, podczas gdy najlepszym winom z Bordeaux czy Toskanii trudno
zaliczyć poziom 93 punktów (ostatnia ocena Tignanello – 93 pkt.;
kalifornijskiego Irony – 95 pkt.!). W dodatku to pierwsze kosztuje majątek,
drugie – 15 dolarów. To polowanie na jak najtańsze wina z jak najwyższymi
ocenami stało się zresztą już nagminne.
Producenci „tradycyjni” (wielkie uproszczenie) biją już na
alarm, choć w zasadzie nie bardzo wiedzą, co niby mieliby robić. Bija na alarm,
bo systematycznie, a ostatnio gwałtownie rośnie pozycja win nowoświatowych
(kosztem win francuskich głównie) na rynkach azjatyckich, w tym na chyba
najlepiej wyrobionym rynku japońskim. Już jedna czwarta importowanych do
Japonii win to wyśmienite wyroby z Chile, o zmianę taryf importowych stara się
Australia, która staje się tam coraz potężniejszym graczem.
Ale są też i zupełnie nowe zjawiska - być nawet już niedługo oceny takie, jakie znamy dziś odejdą do lamusa i nie będziemy już w ogóle przejmować się ocenami dziennikarzy i kiperów. Niedawno mój stary kumpel po fachu ze Słowenii opowiadał mi o seminarium, w którym uczestniczył w Londynie (wpisowe 2 tysiące euro). Odbyło się pod hasłem „Wine Vision” i było przeznaczone, co prawda, nie dla dziennikarzy, ale dla szefów sprzedaży i PR-owców w firmach winiarskich (kumpel zajmuje się także i tem, stąd opłacono mu rachunki). Wybitni profesorowie pokazywali tam różne mniej lub bardziej znane triki rynkowe oraz te zupełnie nowatorskie – np. ocena win w różnych okolicznościach przyrody, jak choćby w różnych barwach oświetlenia (kiedyś sam brałem udział w takim przedstawieniu), natężeniu owego, czy przy dozowaniu odmiennych dzięków muzyki. Kolega – jak przyznał – zupełnie zgłupiał, choć jest praktykującym enologiem od kilkudziesięciu lat. Oceny tych samych win (o czym zrazu nie wiedział i podawanych oczywiście w czarnym szkle) wychodziły mu kosmicznie odmiennie, tak że w pewnym momencie już w ogóle nie wiedział, co ma w szkle.
Ale są też i zupełnie nowe zjawiska - być nawet już niedługo oceny takie, jakie znamy dziś odejdą do lamusa i nie będziemy już w ogóle przejmować się ocenami dziennikarzy i kiperów. Niedawno mój stary kumpel po fachu ze Słowenii opowiadał mi o seminarium, w którym uczestniczył w Londynie (wpisowe 2 tysiące euro). Odbyło się pod hasłem „Wine Vision” i było przeznaczone, co prawda, nie dla dziennikarzy, ale dla szefów sprzedaży i PR-owców w firmach winiarskich (kumpel zajmuje się także i tem, stąd opłacono mu rachunki). Wybitni profesorowie pokazywali tam różne mniej lub bardziej znane triki rynkowe oraz te zupełnie nowatorskie – np. ocena win w różnych okolicznościach przyrody, jak choćby w różnych barwach oświetlenia (kiedyś sam brałem udział w takim przedstawieniu), natężeniu owego, czy przy dozowaniu odmiennych dzięków muzyki. Kolega – jak przyznał – zupełnie zgłupiał, choć jest praktykującym enologiem od kilkudziesięciu lat. Oceny tych samych win (o czym zrazu nie wiedział i podawanych oczywiście w czarnym szkle) wychodziły mu kosmicznie odmiennie, tak że w pewnym momencie już w ogóle nie wiedział, co ma w szkle.
Ale chyba najciekawsze było chyba to, co usłyszał na jednym
z wykładów. Otóż informację, że fachowa ocena win staje się z wolna passé, jest zbędną, niepotrzebną
przeszkodą. Przykład – przez Tesco na wyspach przewija się przez weekend około
dziesięciu milionów Brytyjczyków, a przez różne ankiety i obserwacje firma wie
o nich więcej niż CIA i FBI o Amerykanach. Tesco wie, co i kiedy kupują, co
jedzą, co lubią, w jakie dni ile wydają, które regały oglądają, co biorą do
ręki, a co po namyśle odkładają itp. Ba, wie, co czytają, jakie mają samochody,
jaki jest ich status społeczny, w jakich dzielnicach mieszkają, ile mają dzieci,
kim są ludzie z kręgu ich przyjaciół… Więc po co im opinie jakichś
dziennikarzy? Komputery hipermarketowe same zamawiają wina i decydują, na jakie
półki je wstawić oraz, ile powinny kosztować. Jeśli coś się nie sprzedaje,
oferta natychmiast się zmienia. O jakości i wartości wina decyduje gust masowego
konsumenta, a nie dziennikarskie wywody w fachowej prasie.
Rzecz jasna, specjalistyczne sklepy nie znikną z ziemi jeszcze
długo, ale – jak przewidują to organizatorzy „Wine Vision” – ich udział w rynku
będzie malał, decydował będzie klient masowy i już to czyni. Wymusza to zmianę
na rynku producentów – nawet najzacniejsi wytwórcy, choćby z wielkiej
bordoskiej piątki grands crus classés
maj swoje entry levels, by zaistnieć
na supermarketowym rynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz